Wspomnienia po latach

Józef Uznański „Ujek” 30 marca ukończył 80 lat. Nadal cieszy się dobrym zdrowiem, jest w świetnej formie i kondycji. Jeździ na nartach a nawet próbował swych sił na snowboardzie. W młodości był utalentowanym narciarzem, potem przewodnikiem i wybitnym ratownikiem tatrzańskim. Uczestniczył w wielu trudnych i niebezpiecznych akcjach ratunkowych. Jest legendą Kasprowego Wierchu. Jego barwnych wspomnień można słuchać godzinami.

W przeddzień urodzin udaliśmy się z wizytą do jubilata, by w imieniu przewodników tatrzańskich złożyć mu życzenia. Wojciech Marczułajtis prezes Koła Przewodników Tatrzańskich im. Klimka Bachledy wręczył „Ujkowi” blachę przewodnicką z kozicą z numerem 100, która ma symbolizować tradycyjne sto lat. Potem przy kawie rozpoczęła się rozmowa, która przerodziła się we wspomnienia sprzed lat. „Ujek” doskonale pamięta zarówno swoje starty narciarskie z okresu tuż przed II wojną światową jak i wyprawy ratunkowe oraz inne przygody górskie sprzed kilkudziesięciu lat.

Był wybitnym talentem narciarskim

Zaraz na początku naszej rozmowy wyjął z szuflady kilka pożółkłych kartek papieru i powiedział, patrzcie. – To są wyniki biegu zjazdowego i slalomu z Międzynarodowych Mistrzostw Polski w 1938 roku. – Rzeczywiście – na liście biegu zjazdowego jest aż 101 nazwisk, w tym zawodnicy zagraniczni, m. in. Toni Sailer ale nie ten późniejszy trzykrotny medalista olimpijski z Cortina d’ Ampezzo. Wygrał Niemiec Rehl, następne miejsca zajęli Polacy – Zając, Bajer, Lipowski. Na 16 miejscu Jurek Hajdukiewicz a na 18 Józek Uznański. W slalomie uplasował się na ósmym miejscu, a po pierwszym przejeździe był czwarty. – Miałem wtedy 14 lat ale startowałem razem z seniorami – wspomina „Ujek” – Bieg zjazdowy został rozegrany na trasie FIS I, a więc przez Myślenickie Turnie. Była to dość długa trasa, jechało się ponad cztery minuty. Ja miałem czas 4 min. 55 sek. Najpierw był długi zjazd trawersem po zachodnim stoku Kasprowego, potem przez Żleb Bryji a następnie przez las do Myślenickich Turni. Na tym odcinku trzeba było mieć dobrze posmarowane narty. Spod Myślenickich Turni jechało się stromą przecinką w dół, potem były dwa skręty, a na samym dole „padak”. Tam prawie wszyscy koziołkowali. Mnie udało się przejechać ale na “padaku” tak mnie przyprasowało, że tyłkiem odbiłem się od nart co mnie postawiło znowu na nogi. Slalom specjalny był w Suchym Żlebie nad Kalatówkami. Były to równocześnie eliminacje przed Mistrzostwami Świata FIS w Zakopanem. Bronek Czech w tych zawodach nie startował. – Wszyscy się dziwili skąd taki „knot” tak jeździ na nartach. Byłem mały i miałem krótkie narty. Wszyscy jeździli na nartach 215 – 220 cm a ja miałem narty tylko na 160 cm. Musiałem na nich również startować w biegu zjazdowym i wtedy gorzej mi się jechało, ale był taki przepis, że na tych samych nartach trzeba startować w obu konkurencjach. Narty były znaczone farbą przed zawodami.

Narciarskie sukcesy Józka przerwała wojna. W czasie okupacji niemieckiej działał w ruchu oporu, był również partyzantem w lasach gorczańskich. Zaraz po wojnie, kiedy zaczęto organizować pierwsze zawody, ponownie próbował swoich sił. Tym razem skusiły go skoki narciarskie. – Najpierw próbowałem skakać na zwykłych nartach. Faden, który miał wytwórnie nart, powiedział: przyjdź do mnie, ja mam świetne skokówki i dał mi potem skokówki Staszka Marusarza, na których skakał na Mistrzostwach Świata. Na treningu na dużej skoczni miałem skoki o 15 – 20 metrów dłuższe od pozostałych konkurentów, a skakali wtedy Jasiek Bochenek, Mietek Samek, Tadek Kozak i inni. Ostatni konkurs, już na koniec sezonu zimowego, odbył w drugim dniu Świąt Wielkanocnych. Rekord skoczni należał wtedy do Jaśka Kuli i wynosił 85 metrów. Po konkursie ogłoszono bicie rekordu skoczni. Konkurenci jechali z całego rozbiegu a kilku innych i ja podeszliśmy jeszcze wyżej w las i stamtąd między smreczkami rozpocząłem najazd na próg skoczni. Było to przed jej przebudową. Wtedy z progu wylatywało się wysoko nad zeskok. Kiedy odbiłem się na progu i rozpocząłem lot zobaczyłem kątem oka, że lecę na wysokości dachu drewnianych trybun bocznych i przestraszyłem się. Zacząłem się wychylać, to znowu prostować i tak mną szarpało. Wreszcie wylądowałem na przejściu w wybieg i prawie przylepiłem się do śniegu. Miałem upadek i tak mnie sponiewierało, że skończyłem ze skokami.

„Ujek” biegał również na nartach. Zaraz po wojnie startował w kombinacji norweskiej. W pierwszym dniu był bieg na dystansie 18 kilometrów, a na następny dzień były skoki. Potem dziewięć lat nie miał nart na nogach, ale nie z powodu tego niefortunnego upadku. W czasach stalinowskich musiał się ukrywać. Wrócił do Zakopanego 13 grudnia 1954 roku i prawie bez treningu znowu stanął na starcie mistrzostw Polski w 1955 roku. W biegu zjazdowym zajął 10 miejsce a w slalomie dalsze. Była to jednak zbyt długa przerwa w startach i lat też przybyło – ocenia po latach. – Teraz wiem, że popełniłem wtedy błąd. Trzeba było najpierw trochę potrenować i dopiero stopniowo rozpoczynać starty, a ja chciałem tak od razu, jak dawniej. Dlatego miałem upadki i trapiły mnie potem kontuzje. W późniejszych latach, kiedy był ratownikiem tatrzańskim, startował we wszystkich zawodach i zawsze wygrywał w swojej kategorii wiekowej. Siedem razy wygrał też zawody instruktorów PZN i wiele innych, których nie potrafi zliczyć. Na nartach jeździ do dziś. – Trochę w tym roku pojeździłem – powiedział do nas, – co prawda nie tak dużo jak chciałem, bo nie było dobrych warunków. Najlepsze, były w drugiej połowie lutego i na początku marca. Jeżdżę teraz na nartach pół carvingowych. Trochę inaczej na nich się jeździ ale to jest fantazja. Najczęściej zjeżdżam z Nosala, bo to zaraz obok. Zapytaliśmy „Ujka”-

Co sądzi o snowboardzie i skialpinizmie

a on na to. Próbowałem kilka razy pod Nosalem jeździć na snowboardzie. Pierwszy raz, trzy lata temu ale w tym roku też. To jest zupełnie inna jazda. Jak ktoś umie jeździć na nartach i trochę pomyśli, to samo wychodzi. Pewnie, że jak pierwszy raz stanąłem na desce i ruszyłem to się wywróciłem, bo robiłem wszystko odwrotnie niż się powinno. Ale teraz na łagodnym stoku jeżdżę już elegancko i skręcam w obie strony. Przyjemność jazdy jest duża. Obserwowałem jak zjeżdżają z Kasprowego w świeżym śniegu. Na to bym się teraz nie odważył, bo trzeba by potrenować i być młodszym. Jazda na desce, to precyzyjna gra krawędzi. Na nartach są dwie krawędzie, jak jedną nartą zrobi się błąd to drugą można go naprawić, a na snowboardzie nie.

Co do skialpinizmu, to jest to piękna konkurencja. Dawniej też zjeżdżaliśmy bardzo stromymi żlebami ale w górę podchodziło się z nar-tami na ramieniu, bo były to narty zjazdowe, ze sztywnymi wiązania-mi. Najwięcej jeździłem z Wojtkiem Wawrytką, zawsze pod koniec marca lub na początku kwietnia. Bazę mieliśmy na Hali Gąsienicowej a potem wypatrywaliśmy różne żleby i zjeżdżało się – z Niebieskiej Przełęczy, Koziej Przełęczy, z Zawratu czy Krzyżnego to obowiązkowo, a w rejonie Morskiego Oka spod wierzchołka Rysów. Zjechałem z Wojtkiem prawie wszystkimi żlebami, którymi dało się zjechać, a w Żlebie pod Palcem na Kasprowym Wierchu miałem przygodę z lawiną.

Na tatrzańskich ścianach

„Ujek” został ratownikiem tatrzańskim w latach pięćdziesiątych a przysięgę ratowniczą złożył 27 grudnia 1957 roku. Zawodowym na etacie był już po dwóch latach i pracował w ratownictwie aż do przejścia na emeryturę w 1981 roku. – Kiedy wstąpiłem do Grupy Tatrzańskiej GOPR, to było wówczas ratownictwo tradycyjne ale podziwiałem starszych ratowników jak prowadzili akcje ratunkowe na Zamarłej Turni czy w Żlebie Drege’a na Granatach, mając do dyspozycji tylko liny sizalowe, ciężkie karabinki, młotki i haki a ubrani byli w to, co kto miał. Nie było wtedy jeszcze łączności a podstawowym środkiem transportu był „bambus”. Jak mnie przyjmowali starsi ratownicy, to właśnie pod tym kątem mnie również oceniali, czy mam dość siły – tak wspomina te lata Józek. Potem zaczęły się wyjazdy na szkolenia w Alpy. Tam zobaczyli nowoczesny sprzęt stosowany w ratownictwie ścianowym – zestaw alpejski do ratownictwa ścianowego. Z daru dewizowego małżeństwa Dewitzów, GOPR zakupił potem zestaw alpejski dla Grupy Tatrzańskiej. – Nie mieliśmy jednak do niego instrukcji, sami musieliśmy kombinować, jak się tym posługiwać. Te linki były takie twarde, ale był to sprzęt świetny do ratowania taterników, którzy w tym czasie wspinali się już ostro na najtrudniejszych ścianach, na północno – wschodniej ścianie Mnicha i na Kazalnicy. Po raz pierwszy zestaw alpejski został użyty w czasie akcji ratunkowej na filarze Cubryny w lipcu 1958 roku. Zjeżdżał wtedy Józek Wawrytko młodszy. Potem były zjazdy nie przekraczające na ogół 300 metrów, wykonywane przez Krzysztofa i Ryszarda Berbeków, Eugeniusza Strzebońskiego, Wojciecha Wawrytkę, Józefa Bukowskiego, Michała Gajewskiego i Władysława Roja I. Pierwsza trudna i niebezpieczna akcja ratunkowa z długim zjazdem 360 – metrowym była w 1960 roku na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Zjeżdżał wtedy z ranną taterniczką Józef Uznański. Pogoda była piękna i na szczęście można się było porozumiewać bez problemu z ratownikami obsługującymi windę. Jedynym dużym niebezpieczeństwem były spadające kamienie. Następne zjazdy były na Mnichu, gdzie zjeżdżał również Stanisław Janik i Wojciech Bartkowski i wreszcie najdłuższe na Kazalnicy Mięguszowieckiej. – Taternicy, którzy coraz częściej wspinali się na tej ścianie mówili do nas, że jak coś się stanie na Kazalnicy, to nie damy rady. Myśmy wielokrotnie ratowali taterników na filarze Kazalnicy. Ekspozycja jest tam ogromna a pod przewieszkami zjeżdża się bez kontaktu ze ścianą. Kiedy nie było jeszcze „Klimków” to kontakt między ratownikiem opuszczanym na lince a obsługą windy był często nie możliwy, co w przypadku zablokowania się linki, stwarzało ogromne niebezpieczeństwo dla zjeżdżającego ratownika. Akcje na Kazalnicy i na Mnichu były już wielokrotnie opisywane i znane są czytelnikom literatury tatrzańskiej. Zjazdy o długości 460 metrów z użyciem zestawu alpejskiego były wówczas rekordowe w skali ratownictwa górskiego. – Miałem na Kazalnicy taką przygodę – wspomina „Ujek” – Zjeżdżałem z rannym na plecach i kiedy miałem do piargów 80 metrów, zauważyłem, że karabinek obrotowy na końcu linki, na której byłem opuszczany przez kolegów jest zablokowany. Linka zaczęła się skręcać i rozkręcać. Wiedziałem co może się stać ale nic nikomu nie mówiłem. Gdybym o tym dał znać, to z pewnością wisiałbym tak z poszkodowanym kilka godzin, zanim założono by nowy zestaw alpejski, a tak szczęśliwie dojechaliśmy do piargów. Po tej przygodzie wysłaliśmy karabinek obrotowy do Austrii, gdzie opracowano nieco inną jego konstrukcję.

„Cygan” – pierwszy pies lawinowy w Tatrach Polskich

Jeszcze na początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku ratow-nicy tatrzańscy zarówno po polskiej jak i po słowackiej stronie Tatr nie mieli przeszkolonych psów do poszukiwania ludzi zasypanych w lawi-nach śnieżnych. W czasie wyjazdu szkoleniowego do austriackiego Kaprun, Józek Uznański poznał tam w ośrodku narciarskim jugosłowiańskiego ratownika górskiego, który miał z sobą owczarka niemieckiego, przeszkolonego do poszukiwania w lawinach. Opowiedział Uznańskiemu, jak należy takie psy szkolić i dał mu książeczkę o szkoleniu psów lawinowych. Po powrocie do kraju Eugeniusz Strzeboński, entuzjasta szkolenia psów lawinowych do ratownictwa górskiego w Polsce, zakupił dla GOPR od Marty Gutowskiej, pięknego owczarka niemieckiego „Cygana”, który był po wstępnym przeszkoleniu. – W naszej grupie nikt początkowo nie kwapił się, by wziąć psa i dalej go szkolić. Miałem w domu swojego psa, więc zdecydowałem się wziąć jeszcze jednego. Cygan miał wtedy niecały rok. Pierwsze szkolenie psów lawinowych odbyło się w grudniu 1974 roku na Kalatówkach, pod kierownictwem Marty Gutowskiej a następne razem ze Słowakami prowadził Stefan Zavadzky, ratownik HS. Cygan miał dużą intuicję w poszukiwaniach lawinowych. Miałem z nim różne przygody, czasem nawet śmieszne.
Pewnego razu zeszła lawina śnieżna z Pośredniego Goryczkowego do kotła Goryczkowego na trasę narciarską. Mówiono, że lawina zasypała kilku narciarzy. Pojechałem natychmiast z Cyganem na poszukiwania. Cygan poszedł, przeszukał lawinisko i nic. Odpoczął, trzymałem go chwilę, bo chciał iść szukać drugi raz. Dopiero po kilkunastu minutach poszedł szukać jeszcze raz. Znalazł rękawiczkę, a w innym miejscu czapkę, wskazał też gdzie jest pod śniegiem kijek i wrócił. Potem chciałem go posłać jeszcze raz, ale on wtedy usiadł i popatrzył się na mnie i gdyby umiał mówić to by powiedział: dej se spokój, tam już nikogo nie ma. I rzeczywiście w następnych dniach okazało się, że nikogo w tej lawinie nie było.
Innym razem lawina śnieżna porwała turystkę, która szła drogą z Morskiego Oka. Lawina zsunęła się Żlebem Żandarmerii. Kilku ratowników miało już w tym czasie psy lawinowe. Jednym z nich był „Bućko” Franka Spytka, pies świetnie wyszkolony i wytresowany. – Pojechałem w pierwszej turze na lawinisko z „Cyganem”. Na miejscu okazało się, że lawina przeszła przez drogę ale zwały śniegu zatrzymały się przed potokiem. Cygan obszukał lawinisko poniżej drogi i doszedł do potoku, wchodził do wody i zaglądał w różne zagłębienia. Ponieważ był mocny mróz to obmarzł i w zasadzie nie był zdolny do dalszej pracy. Na drugą stronę potoku nie dało się przejść. Dopiero koledzy musieli przynieść drabinę położyć na nią gałęzie, żeby można się było przedostać na drugi brzeg. W tym czasie dojechał Franek Spytek z Bućkiem. Powiedziałem do niego: idź po tej drabinie na drugą stronę potoku i tam szukaj. Bućko po chwili odnalazł ciało turystki, którą podmuch lawiny przerzucił przez potok na przeciwstok, a pył śnieżny sprzed czoła lawiny zamaskował ślady. Cygan też wyczuł, że ona tam będzie, ale nie mógł przejść wtedy przez potok z lodowata wodą.
Cygan dożył 18 lat. Dziesięć lat był bardzo sprawny. Dobrze współpracował z Bućkiem, ale jak przyszedł Staszek Wawrytko Andzin ze swoim psem to od razu się gryzły. Potem Cygan cierpiał na schorzenia reumatyczne i nie chciał jeść. Bardzo się z nim zaprzyjaźniłem, to był świetny pies.

Dwa razy w lawinie śnieżnej

Wśród swoich licznych górskich przeżyć i przygód, te dwie utkwiły „Ujkowi” w pamięci najbardziej. Tak o nich opowiada: – Miałem z Jaśkiem Borowym dyżur ratowniczy na Kasprowym. Jasiu też lubił zjeżdżać żlebami i poza trasami narciarskimi. Powiedział do mnie tak: Ej pasowałoby dziś zjechać Żlebem pod Palcem, a ja na to – czemu nie. Co prawda w nocy spadło około 20 cm śniegu, ale wydawało nam się, że ta świeża warstwa jest ze starym śniegiem związana. Ruch narciarski tego dnia był słaby, więc postanowiliśmy zjechać. Jasiek stanął u góry i patrzy, a ja pojechałem pierwszy prosto od skał w linii spadku żlebu od Obserwatorium. Najpierw na tym stromym polu śnieżnym zrobiłem skręt w prawo, potem w lewo i cieszyłem się, że świetnie śnieg trzyma. Kiedy przykładałem się do następnego skrętu, jeszcze przed zwężeniem żlebu, nagle podcięło mi nogi i poczułem, że zsuwam się ze śniegiem żlebem w dół. Nie było gdzie uciekać, położyło mnie i wlokło żlebem w dół. W tym przewężeniu jest taki kilkumetrowy próg. Spadłem z niego i zostałem, a nade mną przewalały się masy śniegu. Wydawało mi się, że trwa to bardzo długo. Rzeczywiście cały śnieg wyjechał z tej górnej części żlebu pod Obserwatorium. To była duża lawina. Jakby mnie wtedy dalej porwało to nie wiem czy bym przeżył. Jasiek tam na górze widząc co się stało wszczął alarm i organizował ekipę ratunkową. Jak się wszystko uspokoiło to wydostałem się stamtąd, nic mi nie było, gdyż ten śnieg z tego progu spadał ponad mną jak wodospad. Zaschło mi tylko w gardle, chyba ze strachu. Jasiek Borowy widząc, że żyję, doszedł do mnie i powoli zjechaliśmy do Doliny Suchej Kasprowej.

Kiedy miałem już Cygana wezwano mnie na akcję poszukiwawczą. W rejonie Cubryny zaginęło dwóch taterników. W sumie było kilkunastu ratowników. Wyszedłem z Cyganem najwyżej, prawie pod samą ścianę. W pewnym momencie coś tąpnęło i zrobiło się biało, a za moment podcięło mi nogi. Odwróciłem się twarzą w dół, bo zacząłem się zsuwać razem ze śniegiem. Przez moment pomyślałem, że to nawet dobrze, bo nie będę musiał schodzić w dół. Ale śniegu przybywało mi na plecach. Odrzuciłem czekan, żeby się nim nie pokaleczyć, i rękami broniłem się, żeby nie przekoziołkować. Po chwili zasypało mnie całego ale na szczęście lawina zatrzymała się. Jedną rękę miałem zablokowaną a drugą mogłem poruszać. Miałem też niewielka przestrzeń wokół twarzy. Widziałem, że nade mną jest jaśniej, dlatego próbowałem tą jedną ręką dłubać w śniegu ale z niewielkim skutkiem. Na szczęście mogłem oddychać ale masy śniegu coraz bardziej mnie ściskały. Słyszałem kolegów na lawinisku. Kazek Byrcyn mówił: Pies jest ale „Ujka” nie ma, trzeba go szukać. Cygana też porwało ale wydostał się i zaraz zaczął szukać. Jak mi potem koledzy powiedzieli podchodził do każdego, obwąchał, stwierdził, że wszyscy są, tylko mnie nie ma więc poszedł w górę lawiniska. Po chwili znowu słyszałem Kazka Byrcyna, który mówił: Jak „Ujek” nie wyjdzie sam, to go przecież Cygan znajdzie. Cygan rzeczywiście przeszedł ze trzy razy nade mną. Dopiero za czwartym razem jak skoczył w to miejsce skąd dochodziła jasność, to śnieg się załamał i wtedy dopiero zacząłem się dusić. Cygan ściągnął mi z głowy kominiarkę, ale nie mógł się wycofać. Po chwili doszli koledzy wyciągnęli psa a potem zaczęli mnie odkopywać. Była to chyba ostatnia chwila, bo lawinisko dalej pracowało a mnie śnieg ściskał coraz bardziej.

Opowiadań „Ujka” Uznańskiego można by słuchać godzinami. Teraz po latach przypomina sobie wypadki górskie i ocenia swoje postępowanie, czy było właściwe. Jest człowiekiem skromnym, rzadko opowiada o tych swoich przeżyciach, dlatego nie wszystkie jego dokonania są znane, a są one niezwykłe. Za swoje zasługi w ratowaniu życia ludzkiego został wielokrotnie odznaczony. W 90 rocznicę powstania TOPR otrzymał Krzyż Komandorski OPP. Józef Uznański jest wzorem dla młodego pokolenia ratowników tatrzańskich, którzy wiele mogą skorzystać z jego cennych rad.

Józef Uznański „Ujek” zmarł w wieku 88 lat w Zakopanem, w dniu 20 lutego 2012 roku. Pochowany został na Nowym Cmentarzu przy ul. Nowotarskiej.

Apoloniusz Rajwa
Zakopane 10 kwietnia 2004 roku